niedziela, 12 maja 2019

Everest w Sosnowcu


Czy można zdobyć Rysy, Mont Blanc, Lhotse, Mount Everest, nie opuszczając Sosnowca? Wbrew pozorom okazuje się, że tak! Zadbało o to Polskie Towarzystwo Sportów Ekstremalnych z siedzibą w Sosnowcu, które drugi rok z rzędu zorganizowało zawody biegowe pt. Everest w Sosnowcu. Formuła biegu polega na wielokrotnym pokonywaniu stoku narciarskiego w Sosnowcu, popularnej Górki Środulskiej. Wysokość minimalna Górki to 270 m n.p.m., a maksymalna 320 m  n.p.m. Długość stoku to 250 m, przewyższenie wynosi 50 m, a nachylenie stoku ok. 15 stopni.



Organizatorzy przeliczyli konkretną ilość pokonanych przez śmiałków "górek" na przewyższenia, które trzeba pokonać, aby zdobyć jeden z wymarzonych, w/w szczytów. Oczywiście te przewyższenia należy traktować umownie i są one liczone jako wysokość nie od poziomu morza, ale od najbardziej popularnych baz wyjściowych  na dany szczyt. Na poniższej grafice można zobaczyć, ile razy należało pokonać Górkę, aby wejść na jeden z w/w szczytów. 

A na samym szczycie, do pobicia pozostawał rekord wejść na Górkę Środulską, z poprzedniej edycji, w ilości 134!!
Równo o godz. 08.00 ok. 150 śmiałków ruszyło pod górę, aby zdobyć szczyt Górki, następnie zbiec na dół i powtórzyć to tak wiele razy, ile tylko się na da!! Organizator zadbał oczywiście o to, aby nikomu nie zabrakło czasu... bieg kończył się równo o godz. 20.00, czyli miał trwać 12 godzin!!
Na początku wszyscy oczywiście ochoczo ruszyli do góry, a widziałem, że paru puściło się nawet biegiem pod górę, co wg mnie nie było najlepszym rozwiązaniem. W takich sytuacjach, jak spotykam się z pokusą, typu: "dawaj, dasz radę", to przeprowadzam taki wewnętrzny dialog sam ze sobą: "super! teraz podbiegasz po tę górkę! jesteś mocny! ale czy będziesz w stanie to powtórzyć za godzinę, dwie, trzy?!?! nie!?! no to nie podskakuj i nie popisuj się!":)
Na początku trudno było wywnioskować, kto prowadzi, kto będzie walczył o zwycięstwo, natomiast nie miało to znaczenia na tym etapie biegu - za nami była dopiero jedna godzina biegu i kolejnych 11 przed nami. Zawodnicy szybko rozproszyli się po całej górce i każdy pokonywał ją we własnym tempie, na swój sposób. Na dole przy końcu i początku kolejnej pętli, na ekranie telewizora każdy mógł zobaczyć ile już zrobił powtórzeń, co bardzo ułatwiało orientację zarówno zawodnikom, jak i kibicom. Na dole był również suto zastawiony bufet, który uginał się od przysmaków, o które zadbali organizatorzy, a przy którym szybko uwijali się cudowni i pomocni Wolontariusze.



Od samego początku trzymałem się w czołówce, natomiast nie zwracałem specjalnej uwagi na moich konkurentów. Przez pierwsze godziny biegu nie miało to najmniejszego znaczenia, robiłem konsekwentnie swoje i napierałem do góry w stałym tempie. Gdzieś po 30 okrążeniach wyklarowała się czołówka, w której było mniej więcej 4 zawodników, gdzie jednego od drugiego dzielił dystans ok. 1-2 górek. Ja jednak, po jakimś czasie przeżywałem mały kryzys, nawet nie wiem do końca co było jego powodem. Starałem się pilnować odżywiania, picia, nie szarżowałem z tempem, a jednak mnie dopadł. Musiałem przystawać w połowie górki, aby złapać oddech, na dole zrobiłem dwie dłuższe prawie 10 minutowe przerwy, a rywale trochę mi w tym czasie uciekli. Ale już z doświadczenia wiem, że kryzys się po prostu zdarza i jedyne co można zrobić w tej sytuacji, to go przetrwać, poczekać aż przejdzie. I rzeczywiście, po kolejnych 10 górkach sytuacja się ustabilizowała i znowu żwawiej ruszyłem przed siebie. W tym czasie pojawił się też mój support - moja żona:), która dzielnie mnie wspierała już do końca. Mogłem się pozbyć plecaka i cały ekwipunek oraz siebie zostawić pod Jej opieką. Potem dołączył jeszcze syn, a po jakimś czasie jeszcze moja koleżanka.  Wszyscy spisali się dzielnie i byli właściwie na każde moje skinięcie, gotowi sprostać moim, najbardziej wyrafinowanym fanaberiom kulinarnym, chociaż te jednak były bardzo skromne: jak zwykle energię zapewniały mi niezastąpione żele naturalne Spring Energy, a reszty dopełniła pepsi, banany i pomarańcze:)


Drugi i trzeci zawodnik cały czas byli w moim zasięgu, natomiast do pierwszego zawodnika, po ok. 3-4 godzinach biegu traciłem w pewnym momencie 7 górek, co mniej więcej przekładało się na ok. 30 minut straty. Bardzo powoli, ale konsekwentnie zacząłem odrabiać straty. Najpierw zauważyłem, że moja strata już się nie powiększa, co samo w sobie było pozytywnym sygnałem. Potem na każdej górce starałem się nadrobić choć parę metrów i tak krok po kroku, górka za górką. W pewnym momencie lider postanowił skorzystać z ciepłego posiłku, ja nawet o tym nie pomyślałem, dzięki czemu w ciągu 10 minut nadrobiłem 2 górki. Za nami było już 7 godzin biegu. Strata wynosiła już tylko 3-4 górki. Czułem się mocny i nawet nieświadomie, ale delikatnie przyśpieszyłem, widząc jednocześnie, że tempo rywala jakby trochę siadło. Strata spadła do 1-2 górek, a każdy z nas za chwilę miał zaliczyć 100 zdobytych górek. Myślę, że w tym momencie mój rywal przeżywał kryzys, nie jestem pewny, czy nie miał problemów z jakąś kontuzją, chyba też korzystał z pomocy masażysty. W momencie, w którym oboje właściwie osiągnęliśmy 105 powtórzeń, mój rywal życzył mi powodzenia i po 5,5 godzinach biegu zszedł z trasy. W tym momencie po raz pierwszy w biegu zostałem liderem. Kolejnych dwóch zawodników miało do mnie ok. 5-7 górek straty, która jednak powiększała się z każdą godziną biegu. Każdy z nich walczył bardzo dzielnie i nie poddawał się, ale nie wiem, czy w jakimś stopniu, w którymś momencie nie zniechęciłem ich konsekwencją z jaką pokonywałem kolejną górkę i tempem, które cały czas na tym etapie biegu, pomimo dużego zmęczenia, było stałe i pewne. W każdym razie, również tych dwóch zawodników w którymś momencie, po ok. 8 godz. wysiłku, powiedziało "dość" i zeszło z trasy. W tym momencie poczułem, wręcz byłem pewny, że nikt nie jest mi w stanie wydrzeć dzisiaj zwycięstwa. Wiedziałem również, że poradzę sobie ze starym rekordem wejść w ilości 134! Wszyscy pozostali zawodnicy i kibice widząc mnie na trasie bardzo mi kibicowali i dodawali otuchy, co było bardzo budujące, motywujące, a wręcz wzruszające! - bardzo za to dziękuję! Kiedy najpierw wyrównałem stary rekord, a następnie go pobiłem, organizatorzy i wolontariusze na dole zgotowali mi gromkie brawa, co kosztowało mnie kolejną dawkę wzruszenia! Właśnie minęła 10. godzina biegu, a do końca pozostawało jeszcze 2 godziny czasu. Zdobyłem jeszcze pięć kolejnych górek, w tym ostatnią z synem i po pokonaniu łącznej ilości 140 górek, dystansu 73 km, przewyższeń 6000 m, po 10 godz. 23 minutach, zakończyłem swoje zmagania na trasie.  Po wielu godzinach ciągłego napierania do góry, sam czułem się jak góra, którą z kolei inni próbowali pokonać, ale jednocześnie byłem już naprawdę bardzo zmęczony i potrzebowałem odpoczynku.


Po zakończeniu biegu czekały na mnie jeszcze ostatnie chwile emocji - wręczenie nagrody dla nowego rekordzisty: czeku na 2000 tys. PLN od sponsora - firmy Upfield, gratulacje od organizatora i chwile dla reporterów:)



Dziękuję mojemu supportowi za cierpliwość, wsparcie, opiekę i pomoc - to nasz wspólny sukces:)
Muszę wspomnieć o organizatorach, Polskim Towarzystwie Sportów Ekstremalnych z siedzibą w Sosnowcu, ponieważ impreza Everest w Sosnowcu prezentowała bardzo wysoki poziom organizacyjny. Organizatorzy stworzyli wspaniałą, rodzinną wręcz atmosferę nie tylko dla biegaczy, ale również dla ich rodzin, a kibice, którzy przybyli wczoraj na Górkę Środulską nie mogli się nudzić - przez 12 godzin cały czas coś się działo, mnóstwo występów i konkursów z nagrodami! - To oczywiście zasługa też sponsorów, których lista była naprawdę imponująca: sponsor głównej nagrody dla nowego rekordzisty - firma Upfield, Palma Event z fajną knajpką na Górce Środulskiej, Skoda Auto Śliwka, Tubes International, Bisset i wielu, wielu innych.
Wczoraj każdy zdobył swój Everest, każdy zasłużył na ogromne brawa i szacunek, nawet za pojedyncze wejście. Brawo dla Wszystkich i do zobaczenia za rok!

2 komentarzy