piątek, 9 listopada 2018

Ultramaraton Bieszczadzki 88 km - 20.10.2018 r.


Posłuchałem dobrej rady i zabrałem na start czapkę i rękawiczki. Było zimno, zimniej niż przewidywałem, ok. 0 stopni. W okolicach startu pojawiłem się na tyle wcześnie, że właściwie nie byłem pewny, czy jestem we właściwym miejscu, podobnie jak kilku innych biegaczy, którzy pojawili się razem ze mną w ciemnej, wyludnionej uliczce, niedaleko mety, do której było tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Wraz z kolejnymi zawodniczkami i zawodnikami, pojawił się hyundai organizatorów. Niewątpliwie, w przeciwieństwie do większości z setki biegaczy, którzy pojawili się na starcie to byli zawodowcy – w parę minut nadmuchali start i zaczęło się odliczanie…
…Czy miałem jakieś oczekiwania co do startu?! Pewnie, że tak! Marzyło mi się miejsce w pierwszej dziesiątce. Moje przygotowania do startu przebiegały bez większych zakłóceń i na starcie stanąłem pełen energii i nadziei, że stać mnie na dobre miejsce i czas na mecie w okolicach 10,5 godz.
Dokładnie o godz. 01.00 ruszyliśmy. Trzymałem się środka stawki i tempa, które było dla mnie stosunkowo komfortowe. Jednak stopniowo, z każdym kolejnym kilometrem przesuwałem się powoli do przodu, docierając w końcu do kilkuosobowej grupki mocnych zawodników. Byłem pewien, że przed nami jest jeszcze główny faworyt do zwycięstwa Dominik i pewnie kilku innych zawodników. Dopiero na mecie, kiedy sprawdzałem wyniki z poszczególnych punktów dotarło do mnie, że biegłem w pierwszej grupie, a na pierwszym punkcie pomiarowym na 12. km w Roztokach Górnych zameldowałem się z najlepszym czasem, co oczywiście nie miało najmniejszego znaczenia na tym etapie biegu. Poza tym, cóż z tego, że na punkt dotarłem jako pierwszy, skoro ten sam punkt opuściłem jako ostatni z mojej grupki, pomimo, że wydawało mi się, że nie zabawiłem tam długo. Pozostali z mojej grupy zdali się nie zauważyć tego punktu – większość z nich nawet nie przystanęła. Ruszyli dalej, a ja zostałem nagle sam, a w głowie pojawiła się myśl, że chyba uczepiłem się „niewłaściwej” grupy. Niepotrzebnie skupiłem się na uciekającej mi grupce, zamiast skoncentrować się na właściwym uzupełnieniu zapasów i wykorzystaniu obecności mojego supportu, którym była moja żona i mój kolega. Skończyło się na tym, że w roztargnieniu nie wziąłem kolejnych żeli, które miały mi starczyć aż do przepaku, czyli do 38. km… Byłem wściekły na siebie i trochę też zły na mój support, ale trudno – wiedziałem, że w plecaku mam jeden zapasowy żel i jedną kulkę mocy – musiało wystarczyć do przepaku, nie licząc tego co „znajdę” na drugim punkcie w Solince.
Wyciągnąłem kije i zaczęło się pierwsze podejście – na Rypi Wierch. Na kolejnych paru kilometrach dogoniło mnie 2-3 biegaczy, a ja czułem, że na tym etapie nie jestem w stanie podążać dłużej ich śladem. Biegłem lub podchodziłem swoim tempem, starając się już nie myśleć o zawalonym pierwszym punkcie i o tym, że chyba jednak za bardzo przycisnąłem na pierwszym odcinku. Jako 9. zawodnik, samotnie pojawiłem się na 26. km w Solince, gdzie zostałem poczęstowany pyszną pomidorówką, zjadłem parę kawałków pomarańczy, uzupełniłem flaski i ruszyłem dalej. 


Brodząc przez wysokie trawy, aby choć na chwilę oderwać się od coraz bardziej odczuwalnego zmęczenia, spojrzałem w niebo… Gdyby ktoś wtedy spytał się mnie, po co to właściwie robię i po co tu jestem, to miałbym gotową odpowiedź – właśnie dla tego czarnego nieba i nieprzebranego morza jasnych gwiazd! Mógłbym się napawać tym widokiem do wschodu słońca, ale wiedziałem, że jestem tu też po to, aby dotrzeć do mety, a do tej miałem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Wybiegłem na szutrową drogę i po paru kolejnych kilometrach zaczęło się bardzo długie, strome i ciężkie podejście na Hyrlatą. Zakląłem w myślach, bo Bieszczady wspominałem jako rozległe góry, ale raczej z łagodnymi zboczami. Pomimo, że zaznajomiłem się wcześniej z profilem trasy i trochę wędrowałem po Bieszczadach, nie byłem chyba mentalnie przygotowany na tak strome podejścia. Podejście na Hyrlatą kosztowało mnie sporo sił i byłem przeszczęśliwy, kiedy w końcu mogłem się cieszyć zbiegiem w kierunku Roztok Górnych.
Już na mecie żona mi opowiadała, że czekając na nas na przepaku doskonale widzieli światełka naszych czołówek, przemieszczające się w określonym rytmie w dół. Widziała też, że jedno światełko było jakieś dziwne: zatrzymało się, cofnęło się, znowu poruszyło w dół, stanęło, itp. Tak! to dziwne światełko świeciło się na moim czole i rozświetlało moją drogę. A powodem dziwnego zachowania światełka był fakt, że kiedy od przepaku dzieliło mnie już tylko parę kilometrów, zbiegałem dość szeroką drogą, która akurat na pewnym odcinku nie była oznaczona przez organizatorów i zacząłem się zastanawiać, czy czasem paręset metrów wyżej nie przeoczyłem jakiegoś rozwidlenia. Wróciłem się kilkadziesiąt metrów do góry, potem znowu zbiegłem, za chwilę znowu stanąłem, w końcu „zaryzykowałem” i ruszyłem dalej w dół. Ostatecznie, ja i moje dziwne światełko dotarliśmy na przepak, ale czułem się wyczerpany fizycznie, a przez to też trochę rozbity psychicznie, bo zdawałem sobie sprawę, że nie jestem nawet w połowie trasy. Również mój support dostrzegł moje zmęczenie, ale o tym miałem się od Nich dowiedzieć dopiero na mecie – w tej chwili nie chcieli mnie jeszcze bardziej dobijać, a ich celem było szybkie i sprawne doprowadzenie mnie do jako takiego stanu używalności. Nigdy tego nie robię, ale na tym punkcie aż sobie przysiadłem na ławce, którą podsunęła mi jedna z przesympatycznych wolontariuszek, dostrzegając pewnie w moim wzroku to o czym pisałem powyżej. Wypiłem ciepłą zupę, zjadłem parę kawałków pomarańczy, uzupełniłem zapasy, zabierając tym razem żele i ociągając się najdłużej jak mogłem, wstałem i bardzo wolno ruszyłem przed siebie, zapominając o… kijach. Na szczęście mój support wykazał się czujnością, a ja byłem ledwo 100 metrów od punktu. Wziąłem kije i zniknąłem w ciemności. Na przepak dobiegłem na 9. miejscu, ale opuściłem go o jedno oczko niżej. Dotarłem na Przełęcz nad Roztokami i zaczęło się mozolne podejście pod Okrąglik. Po złapaniu oddechu na przepaku poczułem się trochę lepiej, ale nie byłem w stanie na tyle przyśpieszyć, aby zbliżyć się do zawodników, którzy byli przede mną. Poza tym podejrzewałem, że raczej byli daleko z przodu. Nie oglądając się za siebie, pokonywałem kolejne kilometry, na przemian maszerując na podejściach i biegnąc na wypłaszczeniach i zbiegach. Gdy zaczęło się rozwidniać jakieś 200 metrów z tyłu dostrzegłem 11. zawodnika. Na początku próbowałem trochę przyśpieszyć, ale wiedziałem, że mając przed sobą jeszcze kilkadziesiąt kilometrów taka taktyka nie może się powieść. Bartosz, bo tak miał na imię 11. zawodnik, dogonił mnie i wyprzedził. Ja jednak nie poddawałem się i cały czas trzymałem się za Bartoszem, jakieś 200-300 metrów. Tak pokonaliśmy kolejnych kilka kilometrów, po których zaczęliśmy już biec razem. Trochę rozmawialiśmy, na przeróżne tematy, w tym przede wszystkim, albo właściwie tylko i wyłącznie na bardzo wciągający temat… bieganiaJ Bartosz okazał się mega mocnym zawodnikiem i sympatycznym facetem, który obok górskich biegów, znajduje również „przyjemność” w biegach 24-godzinnych, w trakcie których pokonuje dystanse rzędu dwieście kilkanaście kilometrów!
Jakiś kilometr przed Wetliną wyprzedziłem Bartosza, niesiony chyba pozytywną myślą dotarcia do kolejnego punktu. Zrobiło się bardzo ciepło, ściągnąłem bluzę z długim rękawem, którą zamieniłem na koszulkę na ramiączkach, dodatkowo założyłem okulary przeciwsłoneczne. Ale największą ulgę przyniosła mi zmiana obuwia - na lewej pięcie zrobił mi się paskudny odcisk, który podczas pokonywania ostatnich kilkunastu kilometrów sprawiał spory dyskomfort, żeby nie napisać ból. Bartosz nie patyczkował się ze sobą, tak jak ja – wpadł na punkt jak burza, minutę po mnie, wziął od swojej żony, to co miał wziąć i wybiegł z punktu jakieś 2-3 minuty przede mną. Udało mi się dogonić Bartosza po ok. 2 km i kolejne kilometry pokonywaliśmy znowu razem. Zaczęło się podejście pod Smerek, a na trasie zaczęliśmy coraz częściej spotykać turystów, którzy korzystając z wyjątkowej pogody przemierzali bieszczadzkie połoniny. W tej części to ja starałem się trzymać i nadawać tempo, które odpowiadało też chyba Bartoszowi, bo cały czas czułem Jego oddech na plecach. 


Ze Smereka szlak prowadził przed kilka kilometrów w dół. Cały czas prowadziłem, choć marzyłem już o jakiejś górce i przejściu do marszu. Bartosz zdawał się być w swoim żywiole i tylko czekałem, kiedy zniecierpliwi Go moje powolne tempo w dół. Dotarliśmy do asfaltowej drogi, a potem skręciliśmy ostro w lewo, by ostatni km przed ostatnim punktem w Smereku pokonać po starych, zarośniętych, nieużywanych torach kolejki wąskotorowej. Próbowałem znaleźć jakiś rytm, jakiś sposób, który umożliwiłby mi jakiś sensowny bieg po tych torach. Nie wiedziałem, czy biec po podkładach, między podkładami z lewej strony torów, z prawej. W końcu uznałem, że najlepszym sposobem będzie przemieszczanie się małymi kroczkami po podkładach. Bartosz chyba miał podobne rozterki, został troszkę za mną i na punkt w Smereku znowu dotarłem ok. 1-2 min. przed Nim. Uzupełniłem zapasy oraz wziąłem dodatkowego flaska z wodą i czapeczkę. Bartosz jak zwykle pokazał mi jak nie marnować czasu na punkcie – opuścił punkt przede mną i zaczął poganiać mój support, żeby mnie już wypuścili!:)  Nieśpiesznie ruszyliśmy razem na trasę, mając przed sobą ostatnie 18 kilometrów. Szlak delikatnie piął się w górę, ale wkrótce zaczęło się ostatnie, długie i strome podejście – na Fereczatą. Wspinałem się jako pierwszy, próbując maksymalnie wykorzystać siłę ramion i pracę z kijami, odciążając tym samym trochę nogi. Na początku Bartosz próbował trzymać moje tempo, ale stopniowo, wraz z kolejnymi metrami pokonywanymi ostro pod górę, zaczął tracić do mnie dystans. Jestem pewny, że oboje mieliśmy tak samo dosyć i oboje pragnęliśmy znaleźć się już na mecie. Kolejne kilometry pokonałem już sam, mijając tłumy turystów, ale również, coraz częściej, zawodników z pozostałych dystansów. Na tym ostatnim odcinku zrobiło się już naprawdę tłoczno. W pewnym momencie, gdzieś w okolicach Fereczatej, jeden z turystów, wiedziony ciekawością, spytał się mnie jaki dystans już pokonałem. Gdy odpowiedziałem, że 80 km, to odwrócił się pełen zdumienia w kierunku swojej drugiej połówki, która była kilkanaście metrów wyżej i krzyknął tak, że Jego donośny głos było słychać prawdopodobnie na ukraińskiej i słowackiej stronie Bieszczad: „K….rwa! Kochanie słyszałaś?!?! ten pan ma za sobą 80 km!!!”JJJ no cóż, spytał, a ja odpowiedziałem zgodnie z prawdą! Ale taka reakcja tylko mnie uskrzydliła i jeszcze żwawiej ruszyłem do przodu. Ostatnie 2-3 kilometry to już pełna euforia, zaczął docierać do mnie hałas z mety, wyprzedzałem wszystko i wszystkich, a moim jedynym pragnieniem było ujrzeć metę i najbliższych! W końcu, biegnąc wzdłuż potoku, wybiegłem z lasu, pokonałem mostek, skręciłem ostro w lewo i moim oczom ukazała się meta. Próbowałem zatrzymać każdą sekundę tych ostatnich metrów. Moja żona, mój syn, znajomi, cały mój support zgotowali mi takie owacje, że nie byłem w stanie ukryć swojego wzruszenia…
…Ostatecznie dotarłem na metę Ultramaratonu Bieszczadzkiego jako 10. zawodnik, po 11 godzinach i 32 minutach, a Bartosz pojawił się tylko 6 minut za mną. Dodatkowo stanąłem na najwyższym stopniu podium w kategorii M40. 

0 komentarzy

Prześlij komentarz