piątek, 23 listopada 2018

Piekło Czantorii 63 km - 17.11.2018 r.




Kolejka krzesełkowa z Czantorii w jednostajnym tempie sunęła w dół. W ten sobotni poranek niebo było bezchmurne, świeciło słońce, choć jednocześnie było dość zimno. Siedziałem obok żony i syna, którzy bezskutecznie próbowali mnie ogrzać. Byłem wyczerpany fizycznie, a moim ciałem wstrząsały dreszcze spowodowane wychłodzeniem i osłabieniem organizmu. Chciałem jak najszybciej znaleźć się na dole, pomimo pięknych krajobrazów, które rozpościerały się wprost przede mną, których jednak, pomimo najszczerszych chęci, nie byłem w stanie w pełni docenić. Odczuwałem ogromną ulgę, że to już koniec.
Cofnijmy się jednak na początek, do zimnej nocy, wypełnionej bezchmurnym i rozświetlonym gwiazdami niebem. Dokładnie o północy ruszyłem na trasę jednego z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce – Piekła Czantorii. Razem ze mną na starcie ustawiło się ponad 150 śmiałków. Wielu z nas była pełna obaw, a wszyscy byliśmy gotowi na walkę do końca z piekielnie trudną trasą i własnymi słabościami.
Na starcie pojawiłem się w ostatniej chwili, pożegnałem się z żoną, przybiłem „piątkę” z kolegą i nie oglądając się za siebie, w pełni skoncentrowany i świadomy trudności trasy, dystansu oraz czekających przewyższeń, rozpocząłem 1. z 3. pętli Piekła Czantorii. Po pierwszych 200 metrach zająłem miejsce na końcu drugiej dziesiątki zawodników i rozpocząłem mozolną wspinaczkę zboczami Czantorii. Po ok. 2 km rozpoczął się pierwszy zbieg, a następnie kilometr szerokiej, szutrowej drogi, na której sukcesywnie zacząłem przesuwać się do przodu. Co ok. 40 minut wciągałem jeden żel, a pomimo temperatury poniżej zera i braku większego pragnienia, cały czas popijałem wodę i izotonik, co skutkowało tym, że co jakiś czas lądowałem w krzakach. 


Po 1 godz. i 30 min., na 6. miejscu, dotarłem na pierwszy punkt pomiarowy na Poniwcu, gdzie czekała już na mnie moja żona i kolega – mój 2-osobowy support, którego zadaniem było uzupełnienie moich zapasów oraz wciskanie we mnie na każdym z punktów jak największej ilości kalorii. Wypiłem kubek ciepłego barszczu, z dodatkiem kaszy jaglanej, wziąłem w garść 3 mandarynki i ruszyłem w górę stoku narciarskiego Poniwiec Mała Czantoria. Po dotarciu do wypłaszczenia, razem z kilkoma zawodnikami, zacząłem biec, by po kolejnych kilkuset metrach znowu przejść do marszu. Wkrótce zdobyliśmy Wielką Czantorię, z której rozpoczął się stosunkowo łagodny zbieg, wzdłuż granicy z Czechami, który po kolejnym kilometrze zamienił się w stromy zbieg, na którym należało się wykazać nie lada fantazją i odwagą, aby puścić się w dół z dużą prędkością, przy osuwających się kamieniach. Wkrótce rozpoczęło się ostatnie, bardzo długie i strome podejście pod Faturkę, z której z kolei rozpoczął się bardzo stromy, 2-kilometrowy zbieg stokiem narciarskim w kierunku Ustronia. Po 2 godzinach i 47 minutach mogłem się cieszyć z ukończenia 1. pętli i zajmowanej siódmej pozycji. Na dole czekał na mnie mój support – wcisnęli mi w dłonie kubek z ciepłym rosołem, wymienili mi puste flaski na pełne,  wypchali mi kieszenie plecaka żelami, jednocześnie opróżniając je ze śmieci i nawet nie wiem kiedy, znowu znalazłem się na trasie, zajadając się podczas marszu pod górę soczystymi mandarynkami.
Tuż przede mną, z przewagą ok. 200-300 m, podchodziła dwójka zawodników, z którymi jak się później okazało miałem zaszczyt pokonać dużą część 2. i 3. pętli. Udało mi się dogonić pierwszą zawodniczkę - Iwonę, a drugi zawodnik – Michał, miał nad nami jakieś 100-200 metrów przewagi. Mniej więcej w tym miejscu miał kryzys - wydawało mi się, że moje tempo marszu jest przyzwoite, a mimo to Michał powiększał nade mną przewagę, a Iwona bez większego problemu, znudzona moim tempem, wyprzedziła mnie i zostawiła z tyłu na zbiegu, jakieś 100-200 metrów.  Nawet nie próbowałem Jej gonić na siłę, zdając sobie sprawę, że to dopiero początek drugiej pętli. Okazało się jednak, że na szutrowym odcinku udało mi się odrobić trochę strat i pod koniec kolejnego podejścia znowu byliśmy bardzo blisko siebie. Kolejne odcinki pokonywałem wspólnie z Iwoną, trochę rozmawialiśmy, ale generalnie skupialiśmy się przede wszystkim na trasie. Na Poniwiec Iwona przybiegła tuż przede mną, tylko, że ja oddałem się w ręce mojego supportu, a Iwona od razu zaczęła podejście pod stok Poniwiec, całkowicie rezygnując z odpoczynku i uzupełnienia zapasów na punkcie odżywczym. Starałem się do minimum ograniczyć korzystanie z mojego supportu, ale potrzebowałem trochę odpoczynku, łyka ciepłej zupy i paru mandarynek. Po ok. 3 minutach zacząłem podejście pod stok, tracąc w tym momencie ok. 3 minut do Iwony i myślę, że kolejne 3 minuty do Michała. Dobre tempo marszu pod stok pozwoliło mi dogonić Iwonę tuż przed końcem stoku. Michał był 100-200 metrów przed nami. W ciszy pokonywałem z Iwoną kolejne kilometry. Po pokonaniu po raz drugi podejścia pod Faturkę, Iwona, którą „podejrzewałem” o to, że z dużą przewagą wygra kobiecą rywalizację, pokazała mi jak należy zbiegać, a mi pozostawało tylko Ją podziwiać i odprowadzać tęsknym wzrokiem. Nie jestem najlepszy w zbiegach, czuję, że w tym elemencie mocno odstaję, a Iwona mnie po prostu nokautowała na każdym, nawet najmniejszym zbiegu, łoiła mój chudy tyłek jak chciała.
Gdy, po 6 godzinach i 4 minutach, kończyłem 2. pętlę, Iwona właśnie opuszczała punkt z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach, czyli na 2-kilometrowym zbiegu dołożyła mi jak nic ze 3 minuty! Tuż przed Iwoną na trasę ruszył Michał! Gdy Oni zaczynali podejście, ja właśnie korzystałem z nieocenionej pomocy mojego supportu – wymienili mi flaski, poczęstowali ciepłym barszczem, odebrałem porcję mandarynek, wcisnąłem w siebie na siłę dwa maluteńkie kawałki sera żółtego i ruszyłem pod górę, próbując jak najszybciej zniwelować stratę, którą miałem do Michała i Iwony. Pod koniec pierwszego podejścia udało mi się dogonić Michała, jednocześnie tuż przed pierwszym zbiegiem zaliczając taką glebę, że zatroskany Michał kilka razy pytał się mnie, czy na pewno nic mi się nie stało. Jakoś wygramoliłem się z błota i dalej robiłem swoje…
…A tak w ogóle – odchodząc na chwilę od meritum – to naprawdę budujące i miłe, że jeden zawodnik potrafi szczerze i z ogromną dawką troski zainteresować się losem drugiego zawodnika i w razie potrzeby pośpieszyć mu z pomocą. Z jednej strony biegi górskie oferują ogromną dawkę samotności, a z drugiej, nie rzadko pokonujemy dziesiątki kilometrów, przez wiele godzin z drugim zawodnikiem, który przez kolejne kilometry jest naszą bratnią duszą, motywatorem, lokomotywą, która dobrym słowem pociągnie nas za sobą i pierwszą pomocą w razie wypadku, o który nie jest trudno na górskich szlakach pokonywanych w biegu…
…Zbiegałem tuż za Michałem, a Iwona miała przed nami kilkadziesiąt metrów przewagi. Pamiętam, że na 4-5. kilometrze ostatniej pętli, na jedynym odcinku asfaltowym, biegłem równiutko z Iwoną, a przyczajony tygrys, ukryty smok, czyli Michał był tuż, tuż za nami. Na kilkukilometrowym podejściu udało mi się uzyskać kilkudziesięciometrową przewagę nad Iwoną, która jednocześnie została wyprzedzona przez Michała, który teraz cały czas deptał mi po piętach. Zaczął się zbieg z Małej Czantorii, na którym zostałem dogoniony przez Michała i razem z nim wbiegłem na ostatni punkt żywieniowy. Iwona była za nami ok. 1-2 minut, chociaż jestem pewny, że nasza przewaga nad Nią na Małej Czantorii była z dwa razy większa! Michałem zaopiekowali się wolontariusze, a mną zaopiekował się mój support. W międzyczasie do Michała dołączyła Iwona. Ja w tym czasie powoli zaczynałem się zbierać pod górę. Iwona i Michał ruszyli za mną, gdy ja miałem za sobą ok. ¼ stoku, co oznaczało jakieś 2-3 minuty przewagi. Starałem się włożyć w pokonanie tego stoku i każdego kolejnego wzniesienia resztki sił, które się we mnie tliły, wiedząc, że Iwona i Michał będą niwelować moją przewagę na każdym zbiegu. 


Udało mi się utrzymać przewagę do końca 3. pętli i ostatnie, najdłuższe i najbardziej strome podejście pod Czantorię, rozpocząłem przed Nimi, z przewagą ok. 3 minut. Podczas tych ostatnich 26 minut często obracałem się za siebie. Widziałem, jak Michał wyprzedził Iwonę i walczył pewnie ze wszystkich sił, aby dogonić również i mnie. Ja sam nie miałem już sił, ale cały czas starałem się kontrolować sytuację, a na kilkaset metrów przed metą wiedziałem już, że nikt i nic nie jest mi w stanie wydrzeć 4. miejsca open w jednym z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce! Na mecie, po 9 godzinach i 48 minutach, wzruszony wpadłem w objęcia żony i syna, odebrałem piękny medal i gratulacje od znajomych!


Dziękuję Organizatorom za wspaniałe zawody oraz profesjonalną organizację! Mojemu Supportowi za opiekę i cierpliwość! Dziękuję Magdzie Sedlak, Jackowi Denece i Andrzejowi Szczotowi za piękne zdjęcia! Gratuluję wszystkim, którzy stanęli na starcie! Osobne podziękowania kieruję do Iwony i Michała – Wielkie Dzięki za wspaniałą rywalizację, towarzystwo i gratuluję rewelacyjnych wyników, mając jednocześnie nadzieję, że niczego nie pokręciłem w mojej relacjiJ




0 komentarzy

Prześlij komentarz